Strefa Twojego pupila - nowości i porady dotyczące zwierząt domowych

Może brzydkie, ale nie aż tak

Może brzydkie, ale nie aż tak

Przyspieszony puls, rosnąca chęć posiadania, rozanielony wzrok – Uglytoys Doroty Dziak potrafią poruszyć najtwardsze serce. Szturmują targi, zadają szyku na muzealnych salonach, jak świat długi i szeroki wypełniają ramiona małych i dorosłych, udowadniając, że nie ma nic złego w byciu brzydkim. I że w brzydocie może kryć się znacznie więcej niż odrobina piękna.

 

Czy mielibyśmy rację twierdząc, że ma Pani pozytywnego bzika na punkcie zwierząt? „Brzydkie zabawki” to w końcu zawsze zwierzęta.

Trudno powiedzieć, dlaczego tak wyszło. Zwierzęta było mi chyba najprościej szyć. Choć mam bzika na punkcie psów, przyznam, że uszyłam ich tylko kilka i na tym stanęło. Częściowo dlatego, że odezwali się wtedy właściciele czworonogów, prosząc o szycie na podstawie fotografii pupili, a to nie było dla mnie nęcące. W kreacji cenię sobie nieskrępowaną wolność, tutaj było jej za mało. Choć więc bardzo lubię psy, szyję ich stosunkowo niewiele.

 

Dawno Pani zaczęła?

 

Ulgytoys

Dorota Dziak w pracowni

Dwanaście lat temu, kiedy urodził się mój pierwszy syn Brunon. Kiedy miał niespełna rok, zostaliśmy zaproszeni do znajomych na urodziny. Poszłam do sklepu szukać prezentu dla jubilata i okazało się, że nie ma nic, co mnie satysfakcjonuje. Nie pamiętam, dlaczego stara maszyna do szycia stała w moim pokoju, ale usiadłam do niej i z marynarki taty uszyłam kota. Podejrzewam, że gdybym go dziś zobaczyła, załamałabym ręce. Wtedy jednak trafił na stertę prezentów, a dwa dni później odezwała się mama chłopca z pytaniem, skąd go wytrzasnęłam. Był maj. Zaczęłam nieśmiało szyć różne rzeczy. We wrześniu wystawiłam się we wrocławskim Browarze Mieszczańskim na wydarzeniu „Dizajn Market” z dziewięcioma szmaciakami. Sprzedały się wszystkie.

 

Znam ich obezwładniające działanie, a jednak trudno mi dokładnie określić, co odpowiada za hipnotyzujący efekt. Przyzna się Pani, co takiego mają w sobie?

Cóż… Na pewno watolinę, którą pozyskuję z zakładu produkcji kurtek jako odpad poprodukcyjny. (śmiech) To produkt, który służy do ocieplania kurtek, a którego ścinki skupuję w wielkich workach za nieduże pieniądze.

 

Ugly nadążają też za najgorętszymi trendami w modzie. Gustują w końcu w garderobie z drugiego obiegu…

Oj tak. Wszystkie swoje kreacje zawdzięczają moim wypadom do lumpeksu. Jestem już tak wyszkolona, że wchodzę i z daleka skanuję całość asortymentu. Bez przeglądania wieszaków wiem, co jest wełną, bawełną, a co sztucznym materiałem, w który nigdy nie ubieram Uglytoysów. Wtedy podchodzę i wyciągam dokładnie to, co sobie upatrzyłam. Często korzystam z oferty działów męskich. Lubię też kupować wzory w pepitkę. Zdarza mi się kupić dużą rzecz tylko dla przytroczonego do niej jakiegoś kożuszka. Te materiały zwykle niewiele mnie kosztują, oferując jednocześnie szeroki wachlarz wzorów, faktur i kolorów.

 

Wraca Pani z łupami do domu i…

Zwykle mam już w głowie pomysł na zwierzaka. Często nie zauważam nawet, kiedy powstaje – podejrzewam, że jeszcze na etapie dobierania materiałów w lumpeksie, bo te, z którymi wracam do domu, często kończą na jednym Uglytoysie. Rysuję, kroję, wykańczam prostym ściegiem. Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Są jednak modele, które podobają się bardziej. Od pewnego czasu trwa szał na żaby. Modele staram się różnicować i szyć tylko to, na co sama mam ochotę w danej chwili. Nie szyję krasnali w okolicy świąt czy kurczaczków przy Wielkanocy. Staram się podążać ścieżką, która mnie samą satysfakcjonuje.

zabawki z ubrań z drugiego obiegu

Fot. archiwum prywatne

 

Czyli Uglytoysy powoływane są do istnienia przy pomocy odpadów i materiałów niskiej wartości, którym w ten sposób nadaje Pani drugie życie?

Dokładnie tak. Poza nićmi są w 100% upcyklingowe. Ich brzuchy, nogi, tułowia czy plecy były kiedyś swetrami, płaszczami albo stylową marynarką, które wyprałam i wywietrzyłam. Watolina, którą zwierzaki są wypchane, jest jedynym syntetycznym elementem.

 

Do lumpeksu chodzi Pani w dzień świeżej dostawy czy czeka aż kilogram towaru będzie tańszy?

Różnie. Kiedyś chodziłam w dni najtańsze, ale dziś, kiedy lumpeksy stały się popularne, by znaleźć ciekawe rzeczy, trzeba się bardziej natrudzić. Kiedyś dużo bazowałam na swetrach norweskich, ale zrobił się na nie duży popyt i szybko znikają. By je dostać, muszę pojawiać się wcześniej. Przyznam, że wizyta w dniu dostawy jest dla mnie mocno stresująca.

 

Czy początki, jak mają to w swojej naturze, były trudne?

Tak, bo mimo tego, że z zawodu jestem architektem, a z natury osobą kreatywną o niespokojnych rękach, niewiele wiedziałam o szyciu na maszynie. Pierwsze ściegi tworzyłam pod okiem mamy, która wprawy nabierała, szyjąc sukienki z zasłon. Ilekroć coś szło nie tak, przychodziła i odprawiała skuteczne zaklęcia nad maszyną. Na pewno nie zaszkodziło też posiadanie szycia w genach – babcia była profesjonalną krawcową.

ulgytoys ferajna

Fot. archiwum prywatne

Początki to też czas, kiedy opiekowała się Pani pierwszym synem.

Tak, zaczęłam szyć Uglytoysy na urlopie macierzyńskim po urodzeniu Brunona i kontynuowałam po powrocie do pracy. Syn powoli rósł, zaszłam w ciążę z drugim i znów – byłam w pracowni do ostatniego dnia ciąży i wracałam do pracy pierwszego dnia po urlopie, a Uglytoysy wciąż gdzieś tam majaczyły na horyzoncie. W pewnym momencie tata urządził mi u siebie w piwnicy pracownię, w której obok zepsutej pralki i pudła z napisem „obuwie zimowe” stanęła maszyna – babciny Łucznik z 1959 roku. Przychodziłam szyć, ilekroć miałam trochę wolnego czasu. W pewnym momencie zaczęłam wystawiać się na kolejnych targach, założyłam profil na Instagramie, na którym nieustannie przybywało obserwujących. Coraz więcej osób było zainteresowanych kupnem. Pojawiły się pierwsze oferty współpracy.

 

No właśnie. Czytam, że Uglytoys kreślą coraz szersze kręgi. Bywają w wielkim świecie, interesują się nimi rozmaite instytucje…

Na początku był to Teatr Małego Widza w Warszawie, dla którego przez długi czas regularnie szyłam po dwadzieścia kotów – mieli kota w swoim logo, a te szmaciane ode mnie sprzedawali w swoim sklepiku. Dla wrocławskiego Centrum Edukacji Ekologicznej „Hydropolis” uszyłam ośmiornice i rekiny, a Muzeum Sztuki Współczesnej zamówiło wilki.
Wielkim światem zapachniało, kiedy Ugly eksponaty zaproszone zostały do zaprezentowania się w należącym do Grażyny Kulczyk szwajcarskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej Susch. Od lat stanowią stałą część asortymentu popularnej marki odzieżowej Pan Tu Nie Stał aż w czterech miastach. Na zaproszenie Stowarzyszenia Architektów Polskich oprócz zabawek prezentowałam także szkice Ugly projektów. Rok temu Ugly- toysy gościły ze mną w porannym programie Dzień dobry TVN. W reportażu przygotowanym przez radiową Trójkę głos zabrała także moja rodzina, która jest nieodzowną pomocą w tworzeniu zwierzaków, właściwie od początku. Bo dwie ręce i jedna głowa to mało. Ja wymyślam, szyję, składam; tata, zbudował w pracowni antresolę ze stołem do krojenia materiału i magazyn na watolinę; mąż przejmuje opiekę nad dziećmi; przyjaciółka pomaga w kwestiach organizacyjnych…

pies z ulgytoys

Fot. archiwum prywatne

Mama doszywa oczy…

I nosy. Sprawnymi dłońmi dodaje też muszki i rumieńce. Śmieje się, że gdybym ja miała to robić, zabawki byłyby bez oczu i nosów, bo mi brakuje do tego cierpliwości.

 

Niecierpliwa architektka to chyba rzadkość w zawodzie?

(śmiech) Mówiąc szczerze, cierpliwości nie mam i nigdy nie miałam. Wszystko zawsze robiłam szybko. Szkice? Ciach, ciach, ciach – byle jak najszybciej do kolejnego etapu. Szycie Ugly- toysów było dla mnie dużym testem. Gdyby te pierwsze rozpruć i przyjrzeć się ściegom, niejedna krawcowa załamałaby ręce.

 

Nie było Pani żal porzucać architektury?

Pewnie, że było, ale po dwóch synach pojawiła się Róża. I albo była idealnym dzieckiem, albo ja już doświadczoną mamą, bo na urlopie z nią miałam naprawdę dużo czasu. Zaczęłam więc szyć więcej i częściej. Córka poszła do przedszkola, a ja postanowiłam nie wracać do pracy. Otrzymałam dofinansowanie, dzięki któremu wynajęłam i wyposażyłam pracownię. I tak z osoby, która zajmowała się „Brzydkimi zwierzętami” z doskoku, przedzierzgnęłam się we właścicielkę firmy z dużą liczbą nawiązanych współprac i indywidualnych odbiorców. Choć w tej chwili nie przyjmuję zamówień indywidualnych, bo się nie wyrabiam. Skupiam się przede wszystkim na sprzedaży bieżącej – ja szyję, ludzie kupują. Realizowanie zamówień na życzenie trwało w nieskończoność, musiałam zmienić system.
Ale dylemat miałam, bo głęboko w sercu były i architektura, i pragnienie pozostania w domu z Różą. Z innej jeszcze strony – Uglytoysy i pozytywny odzew z nimi związany oferowały swobodę, niezależność, codzienne kreowanie swojego świata. To było bardzo mocne.

 

Krokomierz, Badyl, Zzieleniały z Zazdrości o Badyla, Za Szybki Niewściekły – długo Pani myśli nad imionami zwierzaków?

Nie, to zawsze spontan. Czasem wymyślę imię jeszcze przed wystawieniem Toysa na instagramową sprzedaż, a potem przy wrzucaniu zdjęcia patrzę i myślę: Ziutek? Nie, przecież to jest Pokraka. Nadawanie imion nie wymaga ode mnie żadnego nakładu pracy. One po prostu się manifestują.

 

A czy to się wszystko w ogóle czuje jak pracę, czy tylko czystą przyjemność?

Jak pracę, kiedy szyję 20 kotów. Nie żeby było to mniej przyjemne, ale jednak mam wtedy określony termin i konkretne zamówienie do zrealizowania. Cała reszta jest balsamem dla moich niespokojnych rąk.

 

Co w tworzeniu Uglytoysa lubi Pani najbardziej?

Rysowanie. To jest coś, czemu od zawsze oddaję się w każdej wolnej chwili i w czym potrafię się zatracić. Pochylam się nad kartką na chwilę i podnoszę głowę, by zorientować się, że minęły trzy godziny. Najmniej przyjemności daje mi praca przy maszynie, bo to jest po prostu coś, co po wymyśleniu zwierzaka muszę wykonać. Bardzo lubię natomiast wywracanie go na drugą stronę. Wtedy przekonuję się, jak złożyły się materiały, czy pomysł wypalił. Zwykle wszystko się udaje, ale zdarza się, że chodzę wokół jednej nogi, by w końcu stwierdzić, że zrobię nową.

 

Czy to dzieci najczęściej zabierają Uglytoysy do domu?

Ależ skąd. Kupuje je młodzież, ludzie starsi – dla siebie bądź na prezent, bo wiedzą, że dany zwierzak pasuje akurat do znanej im osoby. Cieszą się popularnością w każdej grupie wiekowej. Chyba dlatego, że każdy jest charakterystyczny, różni się od pozostałych kształtem i kolorem, posiada odrębną osobowość. Wywołuje więc inne emocje. Bardzo lubię obserwować, kto co dla siebie wybierze. Weźmie żabę, owcę, wykopie ukryte na dnie ptaszysko z wielkim dziobem i krótką nogą. Jak już chwyci swojego Uglytoysa, zwykle kończy się to sprzedażą.

Tak pełne uroku, dlaczego więc „ugly”, czyli „brzydkie”?

Lubię rzeczy mało atrakcyjne, te, które lata świetności mają dawno za sobą. Nierówno zszyte, o nieproporcjonalnych kończynach. Poza tym w byciu brzydkim nie ma nic złego. Więcej! Brzydota zawiera zwykle przepastne ilości urody.

 

 

Artykuł z magazynu PUPIL numer 3(31)/2023