Prawnik Connor Wyeth jest świetnie zorganizowany. Ale kiedy adoptuje krnąbrnego Maxa, okazuje się, że ma do czynienia z niszczycielskim żywiołem. Pies słucha tylko Deenie Mitchell, spontanicznej i optymistycznie nastawionej do świata dziewczyny, wolontariuszki ze schroniska „Kosmaci Przyjaciele”.
„Był sobie psiak”
Autor: Lizzie Shane
Tłumaczenie: Magdalena Hermanowska
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Deenie uważa, że atrakcyjny prawnik mógłby zaimponować jej idealnej rodzinie na zbliżającym się ślubie siostry. Kiedy dowiaduje się, że Connor z kolei potrzebuje osoby towarzyszącej na imprezach firmowych, zawiązują z pozoru niemożliwy sojusz. A gdy tak udają idealną parę, wszystko nagle zaczyna nabierać realnych kształtów… Przeciwieństwa się przyciągają, lecz czy mężczyzna, który wszystko planuje z ołówkiem w ręku i kobieta kierująca się w życiu własnymi zasadami, rzeczywiście znajdą płaszczyznę porozumienia?
Fragment książki
Kiedy Connor Wyeth wyszedł ze swojego domowego biura i zobaczył ruinę kanapy za sześć tysięcy dolarów, musiał przyznać, że jego nie do końca rasowy wilczarz irlandzki nie był najlepszym nabytkiem dokonanym pod wpływem impulsu.
Nie żeby miał skłonność do takich nabytków. Albo w ogóle jakichkolwiek, dokładnie rzecz ujmując.
Connor był planistą. Nawet Maximus – psi winowajca odpowiedzialny za przeciągnięcie ogromnej kanapy przez połowę salonu i porwanie na strzępy poduszek tak, że cały pokój pokrył się białym puchem – był częścią planu.
Chociaż nieszczególnie dobrze przemyślanego.
Teraz wielki nicpoń przetaczał się radośnie przez miejsce zbrodni między drzwiami frontowymi a salonem, a jego gromkie szczekanie odbijało się echem od wysokiego sufitu. Gdy zauważył Connora, przyhamował w poślizgu na wypolerowanej podłodze z twardego drewna i popędził do wejścia. Znowu zaczął ujadać przez szybę oskrzydlającą ciemne drewniane drzwi na Bogu ducha winną osobę, która stała po drugiej stronie. Wcześniej jednak spojrzał przez swoje kudłate ramię na Connora. Rozdziawił pysk i zwiesił język w oczywistym psim uśmiechu mówiącym „no dalej, przegapisz całą zabawę”.
Connor znowu sobie uświadomił, że jako właściciel psa całkowicie traci grunt pod nogami.
Ponieważ rzekomo wziął Maximusa w charakterze psa obronnego i systemu wczesnego ostrzegania, by odstraszał przyjaciół przed wpadaniem do jego domu, gdy tylko mają na to ochotę, trener powiedział mu, że powinien go nagradzać, gdy szczeka na intruzów. Connor miał również karcić Maxa, gdyby robił takie rzeczy, jak rozbiórka mebli. Ale karcenie go w tej chwili na nic by się nie zdało – jakby kiedykolwiek okazywało się skuteczne – więc Connor pogodził się ze stratą kanapy i poszedł otworzyć drzwi.
Zgiętym palcem chwycił obrożę Maxa, by przypomnieć mu zasadę „nie kładziemy łap na ramionach gości i nie liżemy
ich po twarzy”, a potem pociągnął za klamkę.
– Żadnych akwizytorów – warknął do jednego ze swoich trzech starych przyjaciół, który stał w progu, obejmując ramionami pękatą torbę i kilka tabliczek. Tabliczki były obrócone bokiem, ale z łatwością można było przeczytać nadruk: „Benjamin West – nasz kandydat na burmistrza. Najlepszy wybór dla Pine Hollow”.
Była to z pewnością świetna reklama, ale obaj wiedzieli, że Ben nie przyszedł tu w sprawie nadchodzących wyborów. Nie dzisiaj.
Connor spojrzał spode łba, ale niezrażony Ben wpakował się do środka.
– Przyniosłem lunch.
– I tabliczki.
Connor zamknął drzwi i puścił psa. Max natychmiast rzucił się na Bena, z zapałem obwąchując torbę, która zaczęła się ześlizgiwać w stronę jego spragnionej paszczy. Connor błyskawicznie przejął jedzenie, żeby Ben mógł zrzucić buty i oprzeć tabliczki o parapet.
– Nie ustawię ich na swoim trawniku – ostrzegł Connor. – Jeszcze nie zdecydowałem, na kogo będę głosować.
Ben zignorował to jawne kłamstwo, odzyskał torbę z jedzeniem i pomaszerował z nią do kuchni.
– Tandy Watt s postawiła na ganku wielki baner. Można go zobaczyć z kosmosu – powiedział.
Normalnie Connor trochę by go podręczył – w końcu od czego są przyjaciele? – ale tym razem w głosie Bena zabrzmiała nuta niepokoju, więc postanowił go pocieszyć.
– Nikt nie będzie głosował na Tandy Watt s. Ona startuje tylko dlatego, żeby unieważnić decyzję o warunkach zabudowy, którą w zeszłym roku zablokowaliście. Całe Pine Hollow o tym wie. A ty masz doświadczenie, pracujesz w radzie miasta, no i Delia cię wybrała. Wyluzuj.
– Nie mam pojęcia, dlaczego kandyduję na burmistrza – burknął Ben. W drodze do kuchni przystanął na chwilę jak zamurowany, bo za wyspą kuchenną dostrzegł pobojowisko w salonie. – Robisz przemeblowanie?
Connor zasłonił Benowi krajobraz po bitwie, pragnąc – nie po raz pierwszy zresztą – żeby jego przestronny dom z otwartymi przestrzeniami był odrobinę mniej przestronny i przestrzenny.
– Max bawił się na kanapie, gdy pracowałem. Nie zdążyłem jeszcze posprzątać.
Pies wybrał sobie akurat ten moment na przebieżkę. Przemknął przez cały dom, rzucił się z impetem na kanapę i posłał ją ruchem ślizgowym po wypolerowanej podłodze w stronę szklanego i kruchego stolika do kawy. Ten – zamiast się przechylić i rozbić na drobne kawałki – na szczęście również wpadł w poślizg, a Max triumfalnie wyrzucił poduszkę w powietrze.
– Max! – Connor próbował naśladować ton głosu trenera, ten, który sprawiał, że wszystkie psy w grupie siedziały jakby trochę bardziej wyprostowane. Maximus się ożywił na dźwięk głosu swojego pana i skoczył na równe nogi: stał na kanapie ze sterczącymi do przodu uszami i pyskiem rozdziawionym w głupawym psim uśmiechu.
– Złaź! – rozkazał Connor.
Max spojrzał na niego i przekrzywił głowę, wyraźnie zakłopotany i zdziwiony.
– Złaź! – powtórzył Connor i ruszył, by ściągnąć psa z kanapy. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, gdy ów pies waży prawie tyle co dorosły człowiek i z zapałem oblizuje każdy centymetr twojej twarzy.
Skończyło się na tym, że Connor wziął Maxa w ramiona i postawił na podłodze z ostatnim stanowczym „złaź”.
Tymczasem pies lizał go cały uszczęśliwiony.
– Zastanawiałeś się nad szkoleniem? – Ben zaniósł lunch do kuchni, a teraz wrócił i przyglądał się widowisku.
– Już załatwiłem dla niego szkolenie – warknął Connor. Jego głos był na tyle ostry, że pies przerwał lizanie i nadstawił uszu.
– Ach tak. – Ben skrzyżował ręce na piersiach. – Może będziesz musiał jednak też na nie chodzić, żeby doczekać się jakichś efektów. Poza tym przecież za nie zapłaciłeś. Chociaż jestem pewien, że Ally tak czy siak cieszy się z twoich pieniędzy.
Ally, dziewczyna Bena, prowadziła w mieście schronisko „Kosmaci Przyjaciele”, które oferowało szkolenie ze specjalną zniżką każdemu, kto zaadoptował psa. Connor miał jak najlepsze intencje i zamierzał chodzić z Maxem na te zajęcia w każdy poniedziałek. Ale to było, zanim jeszcze praca zwaliła mu się na głowę, jak zawsze zresztą.
– Zapomniałem wpisać je do terminarza.
Ben parsknął śmiechem.
– Ty nigdy o niczym nie zapominasz.
– W porządku. – To bardzo wkurzające, gdy przyjaciele tak dobrze cię znają. – Powiedzmy, że byłem zajęty.
– Ty zawsze jesteś zajęty. A ja ostatnio odkryłem, że nadmiar roboty wcale nie musi przeszkadzać w życiu. To prawdziwa rewelacja. Powinieneś się nad tym zastanowić.
– Nad posiadaniem rewelacji? – zapytał z ironią Connor.
– Nad posiadaniem życia.
– Mam świetne życie – warknął w odpowiedzi Connor.
Spojrzał na Maximusa zamiast na Bena, bo żaden z nich nie byłby w stanie zaakceptować tego kłamstwa, gdyby ich oczy się spotkały.
Jego życie wcale nie było świetne. Szczególnie dzisiaj. Ale nie chciał o tym rozmawiać.
Nie z Levim, który wpadł rano i oznajmił, że będzie „w terenie”. I nie z matką, która zdążyła już trzy razy zadzwonić z jakimiś wydumanymi problemami, które bezwarunkowo wymagały jego udziału. Ani z Makiem, który z pewnością pojawi się od razu, gdy tylko w Cup skończy się najazd miłośników kawy walczących z popołudniowym spadkiem energii.
I z pewnością nie z Benem.
Ben znajdował się akurat w nieznośnie i odpychająco rozczulającym stadium zakochania, miał obsesję na punkcie wszystkich cudownych aspektów bycia z drugą osobą i wykształcił coś w rodzaju amnezji; nie pamiętał tego całego gówna, kiedy grunt usuwa ci się spod nóg i wszystko się rozpada.
Na przykład wtedy, gdy przychodzisz do domu, oczekując, że zastaniesz w nim narzeczoną, a zamiast niej znajdujesz kartkę samoprzylepną.
Maximus warknął na kawałek puchu unoszącego się w powietrzu. Connor skupił się na psie, wdzięczny, że może się oderwać od złych myśli.
– To twoja wina – mruknął do Bena i poszedł do kuchni skuszony obietnicą lunchu. – To ty uważałeś, że potrzebuję psa.
– Ale naprawdę potrzebowałeś psa.
To było cholernie wkurzające, bo Ben miał rację. Connor za bardzo się izolował; już od roku pogrążał się w swoich myślach i całkowicie poświęcał pracy, co zakrawało na lekko
niezdrową obsesję.
Maximus miał być antidotum.
Connor nie mógł zatracać się w pracy, skoro każdego ranka musiał karmić psa i wyprowadzać go na spacer, chociaż spacerowanie z Maxem wiązało się z wystawieniem na publiczny lincz. Ten niby-wilczarz nie był wszak szkolony w szczenięcych latach, więc teraz funkcjonował jako dorosły i siejący spustoszenie kłąb miłości.
Connor nie zamieniłby go na nic innego.
Ben rozpakowywał pudełka z lunchem – Connor próbował nie myśleć o tym, że zapewne był głównym tematem rozmów, gdy Mac pakował zamówienie w Cup – najbardziej
rozplotkowanej restauracji w Pine Hollow. Chyba nie było nadziei, aby całe miasto mogło zapomnieć, jaki jest dzisiaj dzień. Pierwszy lutego.
Byłoby również miło, gdyby Connorowi oszczędzono komentarzy na temat rocznicy jego publicznego upokorzenia, ale w tak małym mieście nie było o tym mowy. Tutaj to tak nie działało.
Niedługo KONKURS!