Martin Fitch – wokalista, aktor teatralny i dubbingowy opowiada o swoim największym szczęściu – suczce rasy Puggle – Miss Chili. Jak twierdzi Artysta: Miss Chili stanowi szczególną, właściwą tylko sobie mieszankę i posiada niezależną od rasy, niepowtarzalną osobowość.
Martin Fitch – wokalista, aktor teatralny i dubbingowy, prezenter i osobowość telewizyjna. Prywatnie, urodzony 26 września 1985 roku Inowrocławianin, szczęśliwy towarzysz Miss Chili i miłośnik ciast: marchewkowego oraz sernika w wykonaniu własnej mamy.
Występował na scenach m.in. Teatru Muzycznego Roma, Komedia, czy Teatru Polskiego Radia. Jest laureatem programu „Szansa na Sukces”, półfinalistą I i III edycji „Idola” oraz finalistą programu „The Four: Bitwa o sławę”. Użyczył głosu wielu postaciom kreskówkowym i filmowym. Jest jedynym w Polsce podwójnym księciem Disneya (Księżniczka i żaba oraz Kopciuszek). W 2010 roku reprezentował Polskę w Konkursie Piosenki Eurowizji i na międzynarodowym festiwalu Sunčane Skale w Czarnogórze. Gospodarz trzeciego największego konkursu piękności na świecie Miss i Mister Supranational emitowanego w Polsacie i retransmitowanego na ponad 150 krajów.
Jakiej rasy jest Pana największe szczęście?
Moja największa miłość jest krzyżówką mopsa z beagle’em, czyli popularnym zwłaszcza w USA – Puggle. Wciąż nie jest to rasa o jednolitym standardzie, ale tzw. hybrydowa, wiem jednak, że to kwestia czasu, nim zostanie uznana za odrębną. Nie jest to dla mnie jednak istotne. Uważam, że Miss Chili stanowi szczególną, właściwą tylko sobie mieszankę i posiada niezależną od rasy, niepowtarzalną osobowość.
Czy starał się Pan szczególnie o tę właśnie rasę?
Nie ja. Pieski – bo zaczęło się od dwóch – trafiły do mnie z rąk przyjaciół, którzy wybierali się w roczny rejs dookoła świata i poprosili mnie o opiekę nad nimi. Kocham zwierzęta, więc z radością się zgodziłem, jednocześnie stawiając warunek, że już do nich nie wrócą na stałe. Poczułem, że po tak długim czasie przywiązanie będzie zbyt silne, by narażać się na wzajemne rozstanie. Moja prośba została przyjęta i tym sposobem, dziewięć lat temu, moje życie zaobfitowało w dwójkę cudownych, psich przyjaciół. Niestety, dwa lata temu, dokładnie4 lipca, straciłem Nacho. Została mi więc tylko Miss Chili.
Jaka ona jest?
Jej charakter bardzo się zmienił. Dopóki Nacho żył, była spokojnym, powiedziałbym, że wręcz nie-psem. Zdawała się manifestować moralną wyższość wobec niego, zwłaszcza gdy nabroił, całkiem jakby był niesfornym podopiecznym, którego wychowywała.
Kiedy pod moją nieobecność w domu Nacho rozwalił kanapę w poszukiwaniu słodyczy, które przed nim ukryłem, albo dostał się do szafki, a potem rozerwał kilogramową paczkę cukru, połowę jej zawartości wylizując, po moim powrocie patrzyła na niego ludzkim, oceniającym wzrokiem, wyraźnie zniesmaczona i zdegustowana. Mam wrażenie, że w jej odczuciu byliśmy małżeństwem, które wychowuje psa, a nie dwojgiem zwierząt z ludzkim opiekunem.
Niezłe ziółko było z Nacho. Czy to wtedy odszedł?
(śmiech) Nie. Takich historii było bardzo, bardzo dużo. Zanim Nacho zabrał rak, był to pies nie do zdarcia i zaciekły amator kulinarnych przygód, jak na (pół) beagle’a przystało. Kiedy wyczuł, że ktoś na końcu parku robi grilla, nic nie było w stanie go zatrzymać. Zmuszał mnie wtedy do pogoni za sobą z szalonym krzykiem na ustach: Nachoo!
Miss Chili natomiast zawsze była spokojniejsza, łasa na miłość i pieszczoty. Po śmierci Nacho zmieniła się w niego, tak jakby odziedziczyła po nim jego apetyt. Podejrzewam, że dwa ostatnie lata jego życia, kiedy chorował i mocno skupiał na sobie moją uwagę, odcisnęły na niej swoje piętno. Kiedy więc odszedł, wyraźnie odżyła. Śmiałem się, że to nieładnie z jej strony tak nie żałować brata i tak szybko po jego odejściu manifestować radość. Żyje już ponad dwa lata dłużej niż on i jest absolutną królową domu. To nie ja jestem jej właścicielem, ale ona moim. Na pewno jest właścicielką mojego serca.
No właśnie. Czuje się Pan jej towarzyszem drogi, opiekunem czy właścicielem?
Przez długi czas czułem się towarzyszem drogi, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nasza relacja jest tak głęboka, a my tak ze sobą zżyci, że to ona przejęła rolę mojej opiekunki. Miss Chili wspierała mnie podczas kilkuletniej walki z depresją. Towarzyszyła mi w najtrudniejszych momentach. Była moim sensem. Słuchała, nigdy nie oceniała. Zawsze była. Kiedy nie miałem sił wstać z łóżka, przychodziła, lizała mnie po twarzy, machała ogonem i zdawała się mówić: „Dosyć tego, Stary, idziemy na spacer”. Ona i Nacho pomogli mi przejść przez najtrudniejszy okres choroby. Kiedy stanąłem na nogi, uświadomiłem sobie, że nasza relacja stała się lekko niezdrowa, że Miss Chili niesie ciężar poczucia, iż jest mi do życia niezbędna. W tym roku pracowaliśmy nad tym aspektem naszej relacji.
Pracowaliście we dwoje czy korzystając z fachowej pomocy osoby trzeciej?
(śmiech) Nie, nie, to była terapia małżeńska we dwoje. Mówiąc poważnie, zwróciłem jej symbolicznie wolność. Powiedziałem, że nie musi żyć dla mnie, a gdyby przyszło jej odchodzić, może to zrobić, będąc o mnie spokojną. To był ważny dla mnie moment. Odniosłem też wrażenie, że przyniósł jej ulgę i od teraz będzie decydować o sobie z większą swobodą. Jak dotąd wybiera życie, bo mimo szesnastu lat i trwających od półtora roku problemów z nerkami ma fantastyczne wyniki. Jest to też zasługa genialnej weterynarz, dr Anny Hałki, która doskonale ją prowadzi. Poza tym wierzę, że jej się tu ze mną jednak podoba.
Potrafi Pan ocenić, na ile jesteśmy w stanie komunikować się z psami?
Powiedziałbym, że dysponują ogromną głębią emocjonalną, która pozwala im na trafne określanie naszego nastroju. Miss Chili zawsze wie, kiedy jestem smutny, jest wtedy dla mnie zdecydowanie bardziej czuła, stara się być obok.
Są też świetnymi diagnostami, jeśli chodzi o choroby ludzkiego ciała. Psy pomagają przecież cierpiącym na epilepsję a cukrzykom sygnalizują spadek cukru we krwi. Kiedy mój tata był chory, o czym w tamtej chwili nie wiedzieliśmy, Miss Chili kładła mu się na brzuchu, czego nigdy nie robi – jest to w końcu typowo kocie zachowanie. Po tygodniu okazało się, że brzuch musi być operowany. Miss Chili wiedziała, że dzieje się coś niedobrego, na długo nim zorientowaliśmy się my. Myślę, że wciąż za mało doceniamy zwierzęta.
W związku z miłością, jaką je darzę, przeszedłem na wegetarianizm i jestem doskonałym przykładem tego, że można fantastycznie zjeść, nie włączając do posiłku mięsa. W ogóle kocham gotować i jest to czynność, podczas której zawsze asystuje mi wiecznie głodna Miss Chili.
Czy ma ulubione miejsce w domu?
W nocy jest to oczywiście moje łóżko. Szczególnie latem. Wtedy koniecznie musi leżeć obok i mnie grzać. Często zdarza mi się przebudzić z gorąca i zorientować, że na mnie leży. W ciągu dnia czuje się dobrze na swoim posłaniu, włazi do niego także ilekroć się na mnie obrazi.
To idealne miejsce, z którego może mnie oceniać, gdy dostanie za mało snacków lub zbyt długo nie było mnie w domu. Jest tak jakby mówiła: „Nie będę siedziała obok ciebie, nie będę nawet na ciebie patrzeć”. Do wypoczynku wybiera jednak kanapę.
A co Pana zdaniem lubi w swoim życiu najbardziej?
Wcześniej, doświadczanie absolutnej miłości. Teraz, mam nadzieję, że najbardziej lubi mnie. (śmiech) Czasem jednak czuję, że przegrywam z jedzeniem.
Jak żyłaby, gdyby mogła żyć po swojemu i samodzielnie?
Bardzo dobre pytanie. Nie wiem, czy by żyła, bo czasem wydaje mi się, że jest absolutną ciamajdą. Myślę, że miałaby mnóstwo poddanych, bo przepada za wszelkimi przejawami luksusu. Na gołej podłodze się na przykład nie położy. Musi to być kanapa, łóżko albo poduszka, ostatecznie bluza rzucona na ziemię. Szczególną sympatią darzy świeżo zmienione pościele – mości się w nich natychmiast i z rozmarzeniem. Byłaby więc księżną wśród psów. To nie jest zwierzę, które zadowoliłoby się znalezionymi resztkami. Miss Chili gustowałaby w najlepszych fragmentach mięsa, wyciętych wprawną ręką szczodrego rzeźnika – jednego z jej poddanych.
Czyli nie poluje i nie przynosi Panu do nóg zdobyczy.
Zbiera patyki. To są jej największe trofea. Chodzi wtedy dumna, machając ogonem. Taką zdobycz potrafi nieść w zębach przez cały spacer, przed domem spojrzeć na mnie, jakby mówiła: „Proszę bardzo, przyniosłam”; i tam ją porzucić.
Gdyby Miss Chili uciekła, gdzie byśmy ją znaleźli?
Pod drzwiami. Odeszłaby, rozejrzała się i zaraz była z powrotem. Myślę, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nikt tak nie karmi, nie głaszcze i nie daje tyle miłości co jej „Stary”.
Powiedziałby Pan, że życie z psem uszlachetnia?
Na pewno. Najwięcej można się nauczyć, budując z psem partnerską relację zamiast tej opartej na podporządkowywaniu go właścicielowi. Z podziwem obserwuję spokój, który Miss Chili ma w sobie. To, jak cieszą ją drobiazgi: kąpiel w strumieniu, chlapanie się w jeziorze. Umiejętność pełnego doświadczania każdej chwili. Niewyczerpany apetyt na życie. Nauczyłem się na starość pozwalać jej samodzielnie decydować o tym, dokąd chce mnie zabrać na spacer czy wycieczkę. Nie widzę, by ją to męczyło. Ilekroć kroi się nam jakiś wypad, wskakuje do samochodu z ogromną ekscytacją.
Zwraca też moją uwagę na ulotność chwil spędzanych z bliskimi. Przypomina, że nikt i nic nie trwa wiecznie. Uczy mnie, jak ważne jest zapewnianie innym przestrzeni do życia w zgodzie z samymi sobą. Pamiętam o tym, kiedy zastaję podłogę w salonie pokrytą białym „śniegiem” z rozdartego w drobne strzępy papierowego ręcznika. Bo choć z perspektywy ludzkiej nabroiła, z psiej była to przecież świetna zabawa, za którą nie należy jej karcić. Myślę, że budowanie relacji ze zwierzęciem, zakładającej przestrzeń do przeżywania życia na swój sposób, jest bardzo wartościowe. Dla obu stron.
Czy Miss Chili rozpoznaje się w lustrze?
Patrzy czasem na siebie, jednak mam wrażenie, że nie widzi psa, lecz człowieka. Na pewno jakieś ogromne stworzenie. To tłumaczyłoby postawę, jaką przyjmuje wobec spotkanych na spacerze psów znacznie większych od siebie. Zero strachu i „pokażę ci, gdzie twoje miejsce”.
Psy mają wielkiego ducha, prawda?
Oj tak, choć często widok pitbulla, na którego Miss Chili nieprzyjaźnie „skwierczy” (bo taką ma formę wyrażania), napawa mnie strachem. Myślę natomiast, że psy czują siebie nawzajem. Widzą, że ona jest stara i zdają się jej odpuszczać. Całkiem jakby myślały: „Niech jej będzie, niech sobie jeszcze coś przeżyje”.
A potrafi Pana oszukać, by otrzymać ulubiony przysmak?
Robi to nagminnie. Dom, w którym razem żyjemy, ma ogródek. Szczególnie przydatny teraz, kiedy Miss Chili ma chore nerki. Otwieram więc drzwi, żeby sobie wyszła i sprawdzam, podglądając z ukrycia, czy rzeczywiście załatwiła potrzebę. Co robi? Wychodzi nawet, gdy nie musi, stoi chwilę za rogiem i wraca po zakąskę dla grzecznych psów, które się wypróżniły. Więc tak, oszukuje mnie, by wyłudzić przysmak.
Jak radzi sobie z Pana nieobecnością?
W ciągu dnia jest super. Wieczory są trudniejsze. Przez prawie czternaście lat miała swojego kompana, zawsze razem, zawsze dla siebie, teraz jest sama. Z jednej strony fajnie, bo ja jestem tylko dla niej, z czego ona się bardzo cieszy, z drugiej ciężko, bo kiedy pracuję do późna czy idę wieczorem do teatru, zostaje sama i wiem, że to przeżywa. Tym bardziej, że nigdy nie została na noc sama. Kiedy więc zapada zmrok, a ja wychodzę, jest zaniepokojona, czy wrócę.
Podejrzewam, że powitania są bardzo entuzjastyczne?
Miss Chili tańczy „sambę de Janeiro”, jak to nazywam. Z radości nie jest w stanie okiełznać ogona i cały tył jej chodzi. Rzuca pupę to na prawą, to na lewą burtę. Kiedy już jest na lewej, chce, by była na prawej i całkiem się w tym gubi. Jest absolutnym cudem.
Czy lubi śpiewać jak jej opiekun?
Nie, i średnio reaguje na muzykę. Często wręcz kiedy śpiewam obdarza mnie wzrokiem, z którego wnioskuję, że powinienem może zmienić zawód. (śmiech)
Ciężko było wam się dotrzeć?
Nie, bo ona w pierwszej wspólnie spędzonej chwili powiedziała: Mój. Mimo tego, że jej wcześniejsi rodzice byli z nami przez pierwszych kilka dni, Miss Chili przyszła spać do mojego łóżka. Całkiem jakby czuła, że to ze mną będzie żyć, że ja będę jej człowiekiem. I tak sobie żyjemy razem, ciesząc się każdym dniem – odrobinę na kredyt.
Dziękuję za rozmowę.